Kiedy po tygodniu naszej rumuńskiej podróży dojechaliśmy na wybrzeże, naszej radości nie było końca. Nie dość, że znaleźliśmy fajne miejsce, to i plaża była prawie pusta.
Wymyśliłam sobie, że rozbijemy się na piasku, bo miałam w głowie taką romantyczną wizję budzenia się o świcie z widokiem na morze. Wizja może i fajna, ale z tym romantyzmem nieco mnie poniosło. Rozbiliśmy namiot na plaży, tuż przy krzakach, Żeby utrzymał w pionie i przypadkiem nas nie zwiało, Maniek obłożył go kamieniami. No! I już można było mieszkać. Tradycyjnie zyskaliśmy "ochroniarza" w postaci miejscowego psa, który obszczekiwał wszystkich, którzy pojawili się w polu jego widzenia. A wzrok miał skubaniec doskonały...
Po kąpieli w morzu i fali szczęścia, która nas zalała zasiedliśmy do kolacji przy zachodzie słońca. Cudny był to widok. Zmieniające się kolory malowały barwne spektakle na niebie a nad nami latały ptaki. Te w w miarę zbliżania się do ziemi nabierały coraz większych rozmiarów. Zaczęłam się zastanowić, czy aby w tej herbacie, którą wypiłam przed momentem nie było jakichś procentów, bo takie rzeczy na trzeźwo rzadko się zdarzają. Na szczęście okazało się, że nie mam zwidów a z nieba wprost na piasek lądują spadochroniarze. Najpierw myślałam, że to takie zabawkowe ludziki, które się wystrzeliwuje w niebo i one unosząc się na tych małych spadochronach powoli opadają. Ale nie! To prawdziwe człowieki były!
No tak... chcieliśmy w ciszy i spokoju pokontemplować przyrodę, to nam desant z nieba urządzili... Na szczęście byli to tylko młodzi zapaleńcy, którzy dość szybko się poskładali i pojechali. I zostaliśmy tylko my, szum fal i piasek. I powiem Wam jedno - wyleczyłam się z biwakowania na plaży. Bo o ile namiot z widokiem na morze wygląda fajnie o tyle piasek, wdzierający się dosłownie wszędzie już taki cudowny nie jest.
Komentarze
Prześlij komentarz