Północna część bułgarskiego wybrzeża jest tak bogata w różnego rodzaju atrakcje, że co najmniej połowę wakacji można by spędzić tylko tam i wcale się nie znudzić. Jednym z takich miejsc jest Yailata. Nie dość, że nazwa jest fajna to i zawartość zapiera dech w piersiach. Czasem dosłownie, bo zdarzały się tak silne porywy wiatru, że powiedzenie "czapki z głów" nabierało innego znaczenia. Do tego dzień był bardzo ciepły a słońce nie mając się gdzie schować, prażyło niemiłosiernie.
Ale, ale... widać, że jestem z Polski, bo zamiast opisywać miejsce, do którego przybyliśmy , rozpisuję się o warunkach atmosferycznych.
A miejsce jest warte odwiedzenia, bo Yailata to rezerwat archeologiczny po którym można chodzić i chodzić i chodzić. No chyba, że zrobi się za ciepło. Wtedy najlepiej znaleźć jakieś schronienie z czym może być już spory problem, bo praktycznie cały teren znajduje się na otwartej przestrzeni. Ale jak się dobrze rozejrzeć, to i cień się znajdzie. W dużych ilościach zresztą, bo na terenie rezerwatu znajduje się osiedle mieszkań... jaskiniowych. Jest ich 101 i do niektórych można wejść, ba! Nawet drogowskazy są! Myślę, że współcześni deweloperzy mogliby czerpać z wiedzy budowniczych jaskiń, bo te zostały zamieszkane już w V w. p.n.e. a do tej pory świetnie się mają.
Oprócz domostw odkryto tutaj również wiele innych obiektów użyteczności publicznej. Między innymi grobowce, które zostały ograbione jeszcze w okresie starożytności. Swoją drogą taki pogrzeb musiał być ekstremalnym wydarzeniem, bo klify są wyjątkowo wysokie i strome. Może żałobnicy stali w napięciu, czekając komu przy okazji powinie się noga? Nie wiem, ale mam w głowie taki obraz.
Tym, co przyciąga wzrok jest twierdza a w zasadzie jej pozostałości, które częściowo odbudowano. I szczerze? Metalowe barierki, pleksa i bloczki betonowe średnio pasują do wielowiekowej budowli, ale czy ja się znam na sztuce lub architekturze? Zwykłym zwiedzaczem jestem. Do tego niezbyt lotnym, bo przeczytawszy na jednej z tablic, że na terenie znajduje się winnica pognałam tam kurcgalopkiem. Tak mi się uroiło, że może miejscowi mają tu jakiś lokalny biznes i sprzedają swoje wino. Więc kiedy dotarłam już na miejsce mało sobie nie łamiąc po drodze nóg, rozczarowanie rozlało mi się po całym ciele. Bo z winnicy zostało tylko kilka kamieni a wina ani widu ani słychu... I być może gdyby nie to, że Franka zaczęła się przyglądać jednemu z głazów, pewnie bym się nawet nie zorientowała, że to tu.
Komentarze
Prześlij komentarz